Polub mnie

Uwaga! Niniejsza strona ma charakter wyłącznie informacyjny, nie promuje żadnego stylu jazdy i nie ma charakteru szkoleniowego. Wszystkie samochody, których dotyczą opisy i zdjęcia zamieszczone na tej stronie są użytkowane zgodnie z przepisami ruchu drogowego i z zachowaniem najwyższych środków bezpieczeństwa tak aby nie wyrządzić nikomu żadnej szkody na drodze. Autor bloga nie ponosi odpowiedzialności za innych użytkowników dróg, którzy w sposób niezgodny z przepisami ruchu drogowego lub z narażeniem zdrowia i życia innych będą użytkować pojazdy na drogach publicznych i poza nimi.

Nie wyrażam zgody na kopiowanie zdjęć samochodów, treści wpisów zamieszczonych na ich temat, a także ich dalszą publikację. Wszystkie zdjęcia i artykuły zostały stworzone przeze mnie i stanowią moją własność. Dziękuję za zrozumienie :)

  1. pl
  2. en

„Złote lata"

Szybkie, sportowe samochody to wolność, a szybkie sportowe motocykle to droga wiodąca przez wolność, prosto do motoryzacyjnego raju, w którym krystalicznie czyste źródło adrenaliny dosłownie obmywa ciało każdego fana motoryzacji, który miał zaszczyt chociaż raz w życiu dosiąść mechanicznego rumaka. Moja przygoda z motocyklami rozpoczęła się w latach 90, a dokładnie na ławce przed jednym ze szczecińskich wieżowców, pod którym stało zaparkowane zielono-białe Kawasaki ZXR 750. Większość moich rówieśników spoglądała jedynie na licznik tego motocykla, ale dla mnie już wtedy liczyło się coś więcej niż tylko prędkość. W mojej głowie krążyła myśl o wielkiej przygodzie, w której to właśnie ja jako główny aktor pędzę przed siebie autostradą, słysząc jedynie donośny dźwięk wydobywający się z pustego tłumika Yoshimury. Każdego wieczoru słuchając Anity Lipnickiej w wyobraźni przemierzałem miasto, wizualizowałem sobie wyprawy nad morze, a zainspirowany sceną z filmu „Młode Wilki”, w której jeden z głównych bohaterów takim właśnie motocyklem jedzie na jednym kole, marzyłem jeszcze bardziej o dniu, w którym to właśnie mi dane będzie „palnąć z klamy” (użyć sprzęgła, II biegu i gazu) i poczuć jak przednie koło wędruje do góry, a ja na pokładzie dwukołowej maszyny doświadczę czegoś w rodzaju stanu nieważkości. Lata mijały, babcia mówiła „jeszcze z tego wyrośnie”, dziadek prawił „będzie kierowcą autobusu”, a prawda była taka, że mi nie nudziły się ani piosenki Varius Manx, ani co gorsza dla moich bliskich nie mijała „faza” na sportowe motocykle, a w zasadzie było tylko gorzej :D Matematyka nie szła mi za dobrze, ale modele motocykli i samochodów wszystkich wiodących producentów znałem na pamięć.., a jeśli się pomyliłem to „rozkminiałem” przyczynę błędu bardziej niż Einstein teorię względności. No OK, ale to wszystko było jedną wielką fantazją, a jaka była rzeczywistość? Ta niestety była nieco bardziej ponura i składały się na nią takie „dzieła” jak Java 350, MZ ETZ, CZ i spółka. To była „zemsta”, ja się tego bałem, ponieważ z opowieści tych co „to” przeżyli wynikało jednoznacznie, że tam nic się nie zgadzało; ani opony, ani zawieszenie, o hamulcach już nie wspominając. Mój serdeczny kolega opowiadał historię jak to do bębna hamulcowego w Javie dostała się woda w momencie gdy akurat cisnął z górki przy ulicy Jagiellońskiej w Szczecinie. W zasadzie opowieść była krótka i przypominała streszczenie zdarzenia o następującej treści; „wcisnąłem klamkę hamulca do końca, a tu nic” Resztę dopowiedzieli świadkowie, z relacji których wynikało, że na skrzyżowaniu pojawił się samochód marki Warszawa i po bliskim zbliżeniu mój znajomy pofrunął przez dwie przecznicę na wysokości III piętra pobliskiej kamienicy... Pewnego letniego dnia mój kumpel Konrad jasno zakomunikował, że wyrusza autobusem na drugi koniec miasta po motorower. Cena była wcześniej wynegocjowana i opiewała na kwotę około 350 zł po dzisiejszym kursie złotówki. Siedziałem na ławce w oczekiwaniu, aż moim oczom ukarze się „coś” co miało być początkiem i przepustką do wielkiego świata motocykli. Transport maszyny o „wdzięcznej” nazwie Komar 2 czy tam Komar 3 trwał nieprzerwanie kilka godzin, aż w końcu na horyzoncie pojawił się niemrawy blask lampy przypominającej znicz na cmentarzu, a jakieś pół godziny później z wielkim hukiem i dymem zajechał na miejsce Konrad. Uczucia początkowo były mieszane, wyglądało to wszystko trochę źle, ale no cóż... na ZXR-ę nie mogliśmy sobie pozwolić więc było co było, ważne, że dymiło i jeździło. „Upalanie” Komara trwało przez połowę ósmej klasy szkoły podstawowej, później „Owad” zaczął umierać; a to linka, a to dynamo, później świeca, dzień później gaźnik i tak w nieskończoność. Finalnie nawet nie wiem co się z tym stało i mówiąc szczerze nie chcę wiedzieć.

 

KTM LC4 640 SM
20 maja 2022

Wyruszając na pierwszy rok studiów miałem pełen komplet podręczników, zeszytów, linijek, przybornik, prawo jazdy i kask SHOEI zawsze gdzieś pod ręką.., ale nadal nie miałem najważniejszego, czyli motocykla. Wtedy już wiedziałem, że to kwestia czasu i żadna siła tego nie powstrzyma, kupię wreszcie „konia” i koniec. Któregoś dnia po zajęciach siedziałem na schodach przed budynkiem uczelni, na której studiowałem, aż tu nagle usłyszałem dobrze znany mi dźwięk sportowej szlifierki zbliżającej się w moją stronę. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że poznam przyjaciela, z którym przez długie lata przejadę setki, a może tysiące kilometrów... na jednym kole. Gdy po raz pierwszy wsiadłem na jego Suzuki GSX-R 600 SRAD miałem na sobie dżinsy, krótką koszulkę, rękawice na motor i kask SHOEI. Pamiętam, że stojąc na światłach pomyślałem „Artur, to nie są żarty”, pomimo tego, że już wcześniej miałem do czynienia chociażby z Hondą CBR 954 RR Fireblade, która na tamte czasy była brutalna i nie wybaczała błędów. W 2005 roku nadszedł dzień, w którym rozbiłem skarbonkę i zacząłem liczyć, szacować oraz kalkulować na co mnie stać. Padło na Yamahę XT 600E i to nie dlatego, że „urzekła” mnie pięknem, a dlatego, że w kwocie 8000 tysięcy złotych nic lepiej na tylnym kole nie jeździło. Moje enduro wyposażone zostało w jednocylindrowy silnik o pojemności 600 cm3, generujący moc 39 koni mechanicznych. Ten chłodzony powietrzem jednocylindrowiec spięty został z pięciostopniową skrzynią biegów i demonem prędkości nie był, ale za to był w miarę niezawodny i wstawał z drugiego biegu na tylne koło choć nie ukrywam, że trzeba było przesunąć „zadek” do tyłu i zdrowo „palnąć ze sprzęgła”. Drugi bieg był krótki więc opcje długiej jazdy „na gumie” były dwie; albo jedziesz tak wysoko, że widzisz gwiazdy pomagając tylnym hamulcem (kunszt tylko wśród wytrawnych „kozaków”), albo w powietrzu przepinasz biegi z drugiego na trzeci i tak dalej. Trenowałem wszędzie gdzie się dało, na siedząco, na stojąco i na klęcząco, aż wreszcie się nauczyłem... no powiedzmy. XT do „mocnego” terenu się nie nadawała. To był ciężki „klunkier” z przeciętnym nawet jak na tamte czasy zawieszeniem, ale jeśli ktoś nauczył się latać na gumie na tym motocyklu to wtedy żadne enduro nie powinno sprawić większego kłopotu w tego typu rzemiośle. Pewnego dnia mój kolega Piotr zabrał mnie na nauki „tajemnej sztuki jazdy na tylnym kole” do jednego z mistrzów, swoistego SENSEJA, który z legendy i uznania dzierżył nie tylko czarny pas, ale już chyba DAN mistrzowski w tej dziedzinie. Przypominam sobie, że SENSEJ wyszedł w sandałach z blaszanego garażu, wziął moją Yamahę, wyjechał na ulicę Zawadzkiego i jak podniósł, tak nie opuścił przedniego koła do momentu, w którym zniknął nam z oczu. Po jego powrocie nastąpiła chwila ciszy, zadumy i wreszcie mistrz „wypowiedział” jedno zdanie, które odmieniło moje dotychczasowe poglądy: „Najlepsze są KTM-y, okrutne, ale nie męczą... szczególnie Supermoto, kup LC4 640 i będziesz zadowolony”, odwrócił się i odszedł, a ja pokłoniłem się nisko i odjechałem myśląc od tamtego momentu już tylko o LC4...

 

"Głupie strachy"

Od tamtej pamiętnej chwili zbierałem każdy grosz, oszczędzałem, pracowałem, rzeźbiłem jak tylko mogłem żeby nazbierać na KTM-a. Ręce mi opadały bo te motory były piekielnie drogie, a w moim portfelu było wciąż za mało żeby kupić dokładnie to czego pragnę. Same tłumiki Akrapovica kosztowały więcej niż Cinquecento mojej mamy, a ja przecież dalej byłem studentem ze studenckim groszem przy duszy. Z perspektywy czasu mam tylko jedno wytłumaczenie; „Prawo Przyciągania” i siła marzeń w jednym. W 2008 roku wsiadłem do pożyczonego busa i pojechałem do niemieckiego salonu po półrocznego KTM-a LC4 640 Prestige Supermoto w kolorze czarnym. To była inna liga, wróciłem w nocy po to, aby już następnego poranka wyprowadzić go z garażu i napawać się dźwiękiem potężnego singla, do którego przypięte były dwa ogromne wydechy Akrapovic. Sąsiedzi mnie znienawidzili, „babka” rzucała z okna czym popadnie, a ja na czas rozgrzewania silnika ukrywałem się w garażu. „To” dudniło niczym ubijarka do nawierzchni, a ja nie miałem w zwyczaju zakładać DB Killerów. Dla mnie to była profanacja więc wolałem raz na jakiś czas dostać jajcem z okna w kask niż krzywdzić KTM-a. Któregoś dnia spędzałem dłuższą chwilę w garażu podczas gdy moje LC4 rozgrzewało się na dworze. Ku mojemu zdziwieniu po wyjściu z blaszaka zorientowałem się, że motocykl stoi w innym miejscu niż go postawiłem. Okazało się, że KTM od tego dudnienia i wibracji po prostu sam się przemieszczał. Postanowiłem więc nigdy nie zostawiać go na dłużej z obawy o to, że będę go szukał gdzieś „o zgrozo” na innym osiedlu. To co działo się później jest trudne do opisania, jeździłem wszędzie; po schodach, po lesie, po autostradzie, po torach, na przednim kole, na tylnym... dosłownie jak uradowany błazen w cyrku podczas niekończącego się spektaklu. Zwyczajnie byliśmy „My”, motocykle, wariactwo i nieustające problemy z sąsiadami, policją na mieście oraz kasą na paliwo, której wiecznie było za mało.., ale zawsze wystarczająco na chociażby krótką, wieczorną szarżę w bluzie z kapturem. Ten motocykl to była sprawdzona konstrukcja, wyposażona w to co najlepsze; zawieszenie z przodu upside-down marki WP, zawieszenie tylne WP, hamulce tarczowe Brembo, aluminiowe wahacze, opony Pirelli Scorpion i jednocylindrowy silnik chłodzony powietrzem o pojemności 640 cm3, który generował moc (fabrycznie 54 koni mechanicznych) z pełnym wydechem Akrapovica około 60. Wystarczyło wymieniać olej Motorex co 4000 kilometrów, a silnik odwdzięczał się niezawodnością. Ten „koń” był nie do zajechania, a ja razem z nim. Mniej więcej w 2009 roku bardzo dużą popularność zaczął zdobywać Stunt motocyklowy, w którym chodziło między innymi o to, aby jechać na tylnym kole bardzo wolno i bardzo wysoko używając tylnego hamulca oraz wykonując przy okazji szereg dodatkowych trików. Właśnie podczas takiej jazdy złapałem tak zwane w slangu „plecy” czyli nakryłem się motocyklem, ale nie zraziło mnie to szczególnie, a wręcz zachęciło do przełamywania kolejnych barier. Tak naprawdę ta moda wyszła nam wszystkim na dobre, ponieważ jeździliśmy najczęściej wolno i na odludnym terenie z dala od miasta i samochodów. Wraz z upływem czasu człowiek dorośleje, pewne rzeczy zaczynają się nudzić, a także zaczynamy zdawać sobie sprawę, że tam gdzie pojawia się rutyna tam cała rozgrywka zaczyna stawać się niebezpieczna. Z perspektywy czasu niczego nie żałuję, zawsze były sztywne zasady, których się nie przekraczało, pewna granica, po przejściu której kończyła się zabawa, a zaczynała głupota. Ja tego nie robiłem, dlatego żyję, nie zrobiłem nikomu krzywdy i z tego najbardziej się cieszę wspominając szalone lata spędzone w siodłach za sterami maszyn „dla dorosłych”.

Dzisiaj jest już inne pokolenie, jest spokojniej, ale wielu chłopaków i dziewczyn (one też potrafiły ostro jeździć) z tamtych lat nadal żyje, są zwyczajnymi ludźmi, których mijamy na ulicy, ludźmi mającymi własne dzieci i rodziny, ale nadal jeśli trzeba to założą na głowę SHOEI, wcisną Starter i postawią całe miasto na nogi. Tego się nie zapomina, to jest jak pamięć każdej komórki organizmu, wystarczy otworzyć pojemnik z adrenaliną, a ta natychmiast wywoła dreszcz na całym ciele niczym lodowata woda z górskiego potoku. To jest jak narkotyk, którego działania zniwelować się nie da, jeśli raz spróbujesz to na zawsze jego cząstka pozostanie głęboko w Tobie i raz na jakiś czas zamanifestuje swoją obecność.

Moi drodzy, jakość zdjęć nie powala, ale pamiętajcie, że w zasadzie wszystkie zostały zrobione 14 lat temu i więcej. Dominowała metoda „orła i sokoła” czyli jak była akcja to kto pierwszy wyciągnął Nokię 6300 z kieszeni ten „cyknął fotkę”. Pozdrawiam Was gorąco i do zobaczenia!

 

Artur Rojewski

"Miejska superliga"

Następny